„Rembrandt słowa” – esej Jędrzeja Sadłonia
luty 23, 2012Poznałem Go jakby przypadkiem. Zdarzeniem losu „Godzina śródziemnomorska”, znalazła się w mojej ręce i kilkoma zdaniami o wizycie poety u narratora pobudziła apetyt. „Godzina” to jedna z Tych rzeczy, które wylewają się na język i syropem klonowym wspomnień antyku i czasów starożytnego Rzymu pobudzają ślinianki do ostatniej kropki.
A po skończonej lekturze pozostawiają dławiące uczucie niedosytu, które każe zaraz wrócić do źródła –biblioteki – po więcej.
U Marqueza w „Sto lat samotności” każdy rozdział jest osobnym światem, każdy rozdział może być początkiem i końcem książki. U Parandowskiego podobną siłę wyrazu ma każdy akapit, obok siebie frazy niczym strofy wiersza, czasem tak obłędne, że mało który utwór istotnie poetycki może sie równać malowidłem metafor, jak tu: „Wychodziliśmy w podniecający zimowy wieczór, gdy Orion wychylał się zza kominów naszego gimnazjum i nagi, w świetlistej przepasce na biodrach, biegł wielkim krokiem w stronę Wozu, jakby za chwilę miał nań wskoczyć. A tym chodnikiem gdzie było najmniej światła, przemykał się Doksa, zgarbiony, z rękami w kieszeniach palta, i znikał. Nie znalazłby u nas wiary, kto by chciał nas przekonać, że ten człowiek ma brata, sąsiadów, że zna go stróż kamienicy. Nikt nic nie wiedział o jego życiu. Może go nie miał wcale? Może na noc wracał do słownika greckiego , w ten swój zakątek między 185 a 186 stronicą?”.
Każdy akapit Parandowskiego wypełniony jest mieszaniną tych kolaży słownych i niespotykaną erudycją bibliofila zafascynowanego antykiem. Parandowski wydaje się przejawiać erotyczną przyjemność z żonglowania słowem, dobierania ich barwami, odcieniami jak kompozytor bawiący się komponowaniem symfonii. Tu puzon, tam harfa, tam klawesyn… nie sposób Go czytać ze spokojnym sercem, zaraz przejmuje drżenie rąk i ucisk w sercu jakby się czekało pierwszej gwiazdki wiedząc, że pod drzewkiem już czekają pakunki…
„Nazajutrz stał znowu naprzeciw nas, obleczony w to swoje wypłowiałe ciało, gdzie nawet szrama koło brody po rannym goleniu wygląda jak przetarta podszewka, i kruszył zdanie po zdaniu Anabazy, jak bułkę, świeżą zapewne i chrupiącą, ale za twardą na jego zęby. I my braliśmy ją po kawałku maczając w słówkach i w gramatyce, bez żadnego smaku w ustach. Któregoś dnia poczuliśmy na podniebieniu jakby chłód metalu – to były pierwsze heksametry Homera”. Czytasz i z całego serca zazdrościsz Mistrzowi słowa jego palety. Chcesz się wedrzeć, jeśli nie w jego głowę, to chociaż we wspomnienia. W najgorszym razie, do mieszkania, w którym z całą pewnością czeka biblioteka przyprawiająca o zawrót głowy. Woluminy, które zaprą ci dech w piersiach samymi swoimi tytułami i wiekiem. Kunsztem introligatorów.
Proza życia ławkowego czytania przybiera u Parandowskiego homeryckiej niemal ekspresji -„Ścigam was pamięcią, zbite z tarcic łodzie marzenia i ucieczki. Jedna się chwieje w niespokojnej przystani u brzegu gwarnej ulicy, gdzie czekam na tramwaj, druga przybita do stromej ścieżki, na której szczycie czeremcha swym gorzkim zapachem śpiewa wciąż tę samą szorstką od dysonansów zwrotkę o duszy młodzieńczej”. Łodzie marzenia i ucieczki… zbite z tarcic… tak, tak, dopiero po chwili orientuję sie w terenie – tak wygląda u mojego malarza wspomnienie czytania na ławkach ulicznych, parkowych. Niejednokrotnie przyprawiające
w zamyślenie doświadczenie ulicy jako gwarnej rzeki, czy rzeki w ogóle. Choćbyś opisał to samo doświadczenie, tymi samymi słowami, u Niego ma ono zupełnie wyjątkowy, specyficzny aromat, jak absolutną wyjątkowością pachną „Sklepy cynamonowe” Schulza, tak u tego Rembrandta słowa mają zupełnie autonomiczny aromat, jak szarlotka pieczona przez matkę ma swoje własne, niepowtarzalne linie papilarne. Parandowskiego nie da sie podrobić, udać, nawet gdyby się w hipnotycznym transie wtopiło w jego skórę.
Epilog
Mam niestety tak, że przywiązuję się do bibliotecznych introligacji. Zapamiętuję kolor i wzór na okładce i gdy później szukam dla siebie własnego egzemplarza tej, która zaparła dech w piersiach, odczuwam brak i niedosyt, że to jakaś kopia, podróbka a nie ta „moja”, z która się przeżyło sentencje i zwroty, słowa zapomniane przez dekady, a odkryte na zakurzonych stronach, na których odciski palców odznaczyły unikatowy szlak podróży.
*fragmenty pochodzą z „Zegara Słonecznego” wyd. 7 Iskry 1977.
aut. Jędrzej Sadłoń
P>S. Jędrzej należy do Klubu Literackiego „Brzeg”, debiutował w zbiorze wierszy
„Szukam obrazów wśród niepokojów (2007), pisze wiersze felietony, eseje.
Jego pasją jest CZYTANIE.
Autor zaprasza:
http://jedrzejsadlon.blogspot.com/
http://lubimyczytac.pl/profil/12334/jedrzej-sadlon
wpis na stronę: Romana Więczaszek
esej ukazał się w Gazecie Brzeskiej,
nr 4 , 22 lut 2012