I nagroda w Konkursie Literackim „O Brzeskie Pióro 2011” – publikacja w Gazecie Brzeskiej
wrzesień 7, 2011GAZETA BRZESKA NR 17, 7 WRZEŚNIA 2011
Aleksandra Kosztowniak – I nagroda w Konkursie Literackim „O Brzeskie Pióro 2011”, kategoria: opowiadanie, grupa wiekowa 16 – 19 lat.
Wiolonczela
Zapach piernika był tajemnicą. Mama nie podchodziła nigdy do kolorowego straganu. Ludzie zatrzymywali się, brali pierniki w obie dłonie i podnosili ku twarzy. Oddychali nieznaną wonią. Wspomnienie starego piernikarza było dalekie i nieuchwytne jak sen. Miał słomiany kapelusz. Uśmiechał się. Kiedy mijaliśmy stragan, kroki mamy stawały się szybsze i lżejsze. Nigdy nie powiedziała, dlaczego nie lubi piernikarza. Ja nie pytałem.
Moje trzynaste lato było inne, gorące i długie. Co dzień czerpałem wodę ze studni na rynku i przynosiłem do domu. Wstawałem wcześnie, żeby naczerpać przed innymi. Woda była przyjemnie chłodna. Kiedy wracałem, stragan już stał. Tajemnica piernikowego zapachu pozostawała niezmieniona. Czułem, że w starym piernikarzu nie ma żadnej goryczy, ale nie podchodziłem.
Odszedł pewnego upalnego dnia. Słomiany kapelusz pozostał ten sam, ale pod nim nowa, okryta dziwnym smutkiem twarz chłopca. Niosłem wiadro z wodą, mijałem go i odwracałem się. Wtedy patrzył na mnie. Jego oczy były jasne i ciepłe.
Ojciec podarował mi prezent. Przyniósł go ze sobą na początku lata, wieczorem. Prezent był dziwny, inny niż wszystkie. Nie wiedziałem, co to takiego. Ojciec był cieślą i sam zrobił ten niezwykły przedmiot. Położył go na klepisku w sieni i uśmiechał się. Patrzył czy jestem zadowolony.
-Podoba się?- zapytał.
Drewniany prezent był duży, tworzyły go dwie spojone płyty z otworami i wąska, cienka szyjka.
-Co to jest?
Ojciec podniósł wąsy w uśmiechu i roześmiał się.
-Na początku też nie wiedziałem- powiedział.- Zaczekaj, zawołamy matkę. Może ona odgadnie.
Mama nie wiedziała. Ojciec podniósł wtedy przedmiot z klepiska i delikatnie pociągnął za strunę, rozpiętą na cienkiej szyjce. Dźwięk był cichy i miękki.
-To wiolonczela- powiedział.
Patrzyłem w milczeniu. Tak samo jak piernik, ten dziwny prezent krył w sobie jakąś tajemnicę.
– Skąd to masz?- zapytała matka.
-Zrobiłem- ojciec wyprostował się dumnie i stuknął palcem w sam środek klatki piersiowej.
-Zrobiłeś?- powtórzyła matka- Nigdy nie widziałam czegoś takiego.
-Ale ja widziałem- oświadczył z dumą ojciec.- Księżna Barbara zaprasza na dwór włoskich artystów, tak jak to robił książę Jerzy. Widzę ich któregoś dnia w pracy, jak niosą ze sobą takie cuda. Grają uczniom Gimnazjum, a muzyka niesie się i niesie i jest tak piękna, aż mi topnieje serce. To sobie wtedy myślę: „Zrobię synowi taką wiolonczelę, to nam będzie grał.” Co, synu?
Milczałem zdumiony, zachwycony.
-Nie potrafię…
-A ty żeś myślał, że oni potrafili od razu? Smyczek bierz do ręki, siadaj i się ucz!
Wtedy zakochałem się. Wiolonczela milczała aż do chwili, gdy cienkim smyczkiem dotykałem struny. Nie pozwalałem jej milczeć. Martwy przedmiot ożywał, wraz z dźwiękami wydobywały się jego ukryte myśli. Wyobrażałem sobie, że pojawiają się właśnie w chwilach milczenia, a potem istnieją lekko w miękkiej harmonii. Pokochałem grać. Znikałem na długie godziny w niewidzialnym świecie dźwięków, rodzących się na nowo i gasnących jeden po drugim. Palce na cienkiej szyjce stawały się coraz cieplejsze, gorące jak wrzesień. Codziennie zabierałem wiolonczelę, siadałem naprzeciw piernikowego straganu. Ludzie słuchali i wrzucali pieniążki do słomianego kapelusza. Było łatwiej. Teraz już mogliśmy kupić więcej niż jeden bochenek chleba. Któregoś dnia grałem bardzo długo, aż do wieczora. Młody piernikarz zdjął swój kapelusz i wtedy zobaczyłem jak bardzo jasne miał włosy, niemal białe. Powoli zbierał pozostałe pierniki, ale nie patrzył na mnie. Był smutny. W końcu podszedł bardzo powoli i ostrożnie. W moim słomianym kapeluszu położył lśniący, okrągły piernik. Przestałem grać. Chwyciłem go w obie dłonie i przyłożyłem do twarzy. Zapach był dziwny, przesycony słodyczą miodu i goryczą przypraw. Piernikarz patrzył na mnie, ale ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Uśmiechnąłem się. A on odpowiedział mi tym samym.
* * *
Słońce schodziło coraz niżej, nieśmiałe, ale jeszcze ciepłe. Na zachodzie Pan Bóg pokolorował niebo soczystą czerwienią. Bose stopy zaczynały marznąć, trawa chłodniała od rosy. Nie miałem odwagi zapukać. Patrzyłem na białe brzuszki jaskółek, które wyglądały z gniazda pod słomianym dachem. Tylko one wesołym piskiem przerywały ciszę. Dopiero kiedy ucichły zastukałem mocno, jak najmocniej. Otworzył mi. Patrzył na mnie uważnie, bardzo uważnie. Był przestraszony.
-Ja tylko…chciałem podziękować- powiedziałem.
Zdziwił się, podniósł twarz do czerwieniejącego słońca. Była jasna od piegów.
-Podziękować?
-Za tamten piernik. Był dobry. Pięknie pachniał.
Ucieszył się.
-To przepis taty- powiedział.
Dopiero teraz zrozumiałem. Nikły cień starego piernikarza pojawił się na chwilkę i rozpłynął.
-Twój tata umarł?- zapytałem.
Nie odpowiedział od razu, mocno zaplótł palce.
-Tak.
Chciałem coś powiedzieć, ale milczałem.
-Pięknie grasz- odezwał się nagle.- Jak się nazywa ten instrument?
-Wiolonczela. Tata mi ją zrobił.
-Sam
-Tak.
-Ładnie.
Znów nie wiedziałem, co powiedzieć.
-Chciałbyś zobaczyć mój piec do pierników?- zapytał.
Chciałem. Wewnątrz było ciepło. Pachniało czymś słodkim. W glinianych miseczkach na półce leżały różne liście i ziarna.
-Co to takiego?- spytałem.
-Przyprawy- odpowiedział.- To kolendra i miód, a to imbir. Powąchaj.
Połaskotało, kichnąłem bardzo głośno i roześmiałem się. Zdziwiło go istnienie radości. Długo milczał.
-Pokażesz mi piec?- zapytałem.
Stał w izbie z dwoma oknami i miał wewnątrz trzy piętra.
-Zupełnie inny niż nasz- powiedziałem.- Nasz ma tylko jedno piętro i mama czasem piecze w nim chleb.
Zmieszał się na wspomnienie o mamie. Zakłopotany podniósł z ziemi kilka źdźbeł słomy i wrzucił do pieca.
-Dlaczego moi rodzice cię nie lubią?
Nie wiem, dlaczego wtedy zadałem to pytanie. Wyprostował się nagle, zacisnął usta.
-Pokażę ci coś- powiedział.
W tej samej izbie pod ścianą stały równo ułożone, drewniane formy. Miały przedziwne kształty. Były tam serca, okręgi, kwiaty, nawet drzewa i ludzie.
-Piękne- szepnąłem.- Sam je zrobiłeś?
Zaprzeczył ruchem głowy.
-To tata- powiedział.
Pochylił się i podniósł z klepiska największą formę. Misternie wystrugane drzewo pod sprawną dłonią rzeźbiarza ułożyło się w kształt konia.
-To forma z waszego drzewa- powiedział.
Nie zrozumiałem.
-Mój tata ściął kiedyś brzozę, która rosła niedaleko was. Była niczyja. Ale twoi rodzice mówią, że tata ukradł waszą brzozę.
Cisza. Resztki słońca wpadały przez malutkie okno.
-Ty też tak myślisz?- zapytał.
Był w tym pytaniu strach, smutek i jakaś dziwna, niewypowiedziana nadzieja. Długo milczałem. Za domem ostatni raz odezwała się jaskółka i ucichła.
-Czy będę mógł upiec pierniki razem z tobą?
Podniósł głowę. Słońce ucałowało jego policzki, oczy, usta.
-Tak.
* * *
Jesień pachniała piernikami. Przyjaźń trzymana w tajemnicy stała się jeszcze droższa. Świtało, kiedy wymykałem się z domu. Biegłem z wiolonczelą przez trawę mokrą od rosy. Przytulałem zmarznięte stopy do piernikowego pieca. Grałem, a on piekł i śpiewał.
Ostatnie dni listopada były ciężkie od deszczu. Żółte, wyschnięte listki przyklejały się do mokrych twarzy i butów. W któryś z takich dni wiatr pokrył nimi stragan i oblał go deszczem. Mój piernikarz nie przyszedł. Pokolorowany przez jesień stragan tchnął dziwną pustką. Zanim zdążyłem odwiedzić przyjaciela, z pracy wrócił ojciec. Zdziwiłem się, dlaczego wraca tak szybko, ale nie zapytałem. Mama też nie. Ogromną chochlą nalała mu gorącej zupy.
-Jedz- powiedziała.- Zmarzłeś.
Ojciec chwycił miskę, ale nie jadł. Obie ręce przyłożył do rozpalonej twarzy.
-Brzeg umiera- powiedział.
Mama podniosła oczy, zdziwiona i przestraszona.
-Co takiego?
Zmarznięte dłonie ogrzewał nad parującą zupą.
-Dżuma- powiedział.
Zakręciło mi się w głowie, chciałem wstać, ale nie miałem siły. Mocno zacisnąłem palce na drewnianej łyżce.
-Epidemia?- szepnęła matka.
-Tak.
-Skąd wiesz?
-Wiem. Ludzie umierają.
Drewniana łyżka złamała mi się w palcach i rozsypała w kawałki.
* * *
Chłód małej chatki mojego piernikarza, pozbawionej drzewa na opał, przeniknął mnie na wskroś i nie opuszczał nawet wtedy, gdy wróciłem do domu. Kiedy przyszedłem do ojca, spał. Drżałem na całym ciele.
-Tato…?
Przebudził się. Był bardzo czujny.
-Co jest? Źle się czujesz?
-Nie.
Bardzo się bałem. Tajemnica zakazanej przyjaźni stała się ciężka jak kamień.
-Czy mogę pójść z tobą narąbać drzewa?
Podniósł w zdziwieniu brwi.
-Drzewa wystarczy do jutra- powiedział.- Dzisiaj już nie trzeba palić.
Serce biło mocno, pulsowało w skroniach.
-A mogę pójść sam?
Uśmiechnął się dobrotliwie, położył mi rękę na ramieniu.
-Jak urośniesz to pewnie, że tak. Teraz przecież nie dasz rady.
To była prawda. Zacisnąłem pięści.
-Nie jesteś chory?- zaniepokoiła się matka.- Bo tak drżysz…
Milczałem. Czułem ból w całym ciele, w każdej tkance.
-On umiera- powiedziałem.
-Kto?
Ogień szumiał wesoło w naszym piecu. Czułem jego ciepło na dłoniach i policzkach. Nie odezwałem się. Wyszedłem do sieni i usiadłem pod ścianą. Ze wszystkich sił chciałem ocalić tlejące życie przyjaciela. Zamykałem oczy, śniłem o czymś. Ogień z izby rzucał cienie na klepisko. W mroku rysował się niewyraźnie kształt wiolonczeli. Pod zamkniętymi na wpół powiekami widziałem nieuchwytne cuda. Była w nich ona, ale grał na niej mój piernikarz. Muzyka brzmiała pięknie, ale cichła coraz bardziej i bardziej. Kiedy się obudziłem, było już ciemno. Cisza dusząca, nie do wytrzymania. Ciężar nowej, szalonej myśli położył mi się na piersiach. Oddychałem szybko, nierówno. Wiolonczela milczała. Pragnienie ocalenia mu życia było gorące, paliło jak ogień. Kiedy wstałem, pociemniało mi w oczach. Podszedłem na palcach do instrumentu, objąłem dłonią cienką szyjkę. Wiolonczela odezwała się cichym, miękkim dźwiękiem. Podniosłem ją z ziemi i przycisnąłem do piersi. Wyszliśmy razem w noc, w gasnące, uśpione miasto. Idąc, nie odwracałem się za siebie. Nie chciałem się cofnąć.
Wiolonczela była bardzo krucha. Łamała się w moich rękach jak sucha gałązka. Razem z nią kruszyła się jakaś głęboka, delikatna część mojej duszy. Płakałem.
Mój piernikarz nie poznał mnie. Oczami błyszczącymi od gorączki patrzył w ciemność.
-Nie bój się- powiedziałem.- Zaraz będzie ciepło.
Ogień buchnął śmiało, wesoło. Objął płomieniami cienką szyjkę i smyczek. Było cichutko, cichutko.
Wyszedłem szybko. Wilgotna ziemia pachniała deszczem i kleiła się do stóp. Nie czułem żadnego bólu. Co chwilę się odwracałem.
Ogień z piernikowego pieca drżał niewyraźnie, jak nikłe światełko, wskazujące drogę.
Aleksandra Kosztowniak
Aleksandra Kosztowniak – I nagroda w Konkursie Literackim „O Brzeskie Pióro 2011”, kategoria: opowiadanie, grupa wiekowa 16 – 19 lat.