BEŁKOTLIWA PSEUDOPEZJA – esej Adama Boberskiego
listopad 1, 2008„POLSKA BYŁA I JEST POETYCKĄ POTĘGĄ”
O potędze tej świadczy nie tylko liczba dobrych poetów, ale również poetów złych. Im więcej poetów beznadziejnych, tym więcej poetów znakomitych. Na jednego poetyckiego geniusza przypada ze stu średniaków i z jakiś tysiąc miernot. Z poezją w Polsce jest jak z piłką nożną w Brazylii, gdzie wszyscy kopią piłkę, w większości słabo i przeciętnie, ale ta wielka liczba świadczy o piłkarskiej potędze kraju, ta wielka liczba generuje piłkarską elitę. Takie są prawa statystyki. Takie są prawa hierarchii, której symbolem i wyobrażeniem jest piramida. Historia literatury to historia wzlotów i upadków. Każda epoka ma swoje literackie wzloty i literackie upadki. Były makaronizmy epoki baroku, które psuły ówczesna prozę, była nie do zniesienia egzaltowana odmiana młodopolszczyzny, był odgórnie narzucany socrealizm. Przy czym zawsze te upadki są w swojej epoce w poważaniu (nie wszystkich, oczywiście). Zawsze tym upadkom kibicuje część opiniotwórczej krytyki. Czemu przyszłe pokolenia czytelnicze, już masowo, nie mogą się nadziwić. A z jakim upadkiem mamy dziś do czynienia? Z upadkiem, któremu w większości skali niż obecnie będą się dziwiły przyszłe pokolenia czytelników, który będą wyśmiewały? Posłużę się przykładem.
Znakomity i wielce zasłużony miesięcznik literacki „ Przegląd Powszechny” w jednym ze swoich numerów drukuje wiersze nagrodzone na dość znanym konkursie poetyckim (notabene konkursów poetyckich w Polsce są tysiące, a konkursy prozatorskie można zliczyć na palcach jednej reki). A oto fragment jednego z wierszy:
„06:03 to doskonała pora
żeby poświęcić się bez reszty
bryzgającej aromatem kawie-
taka preambuła do słonej litanii ptasich dziobów
sączących martwe światło
z niewyleczonej góry”.
Chodzi, rzecz jasna, o metaforę „słona litania ptasich dziobów sączących martwe światło z niewyleczonej góry”. Sama „słona litania ptasich dziobów” już by wystarczyła, byłaby do przyjęcia, choć napięłaby nerwy czytelnika do niebezpiecznych granic, ale całość tej metafory powoduje, ze czytelnik traci kontakt z rzeczywistością wiersza, a jeśli z natury swej za bardzo się wszystkim przejmuje, może nawet zacząć zgrzytać zębami i toczyć pianę z ust. Tego rodzaju metafory psują dzisiejsza poezję. Jest ich zatrzęsienie. Metafory, które dawniej byłyby nie do pomyślenia. Kto rozbudził te demony? Wiele wskazuje na to, że Przyboś. Przyboś razem z Peiperem i Awangardą Krakowską. Przyboś, który bez złej woli postulował metaforę, polegająca na spokrewnianiu pojęć odległych, aby osiągnąć „maksimum aluzji wyobrażeniowych w minimum słów”. W niektórych przypadkach, u Przybosia i paru innych wybitnych poetów, ten rodzaj metafory, umiejętnie użyty, zdaje egzamin. Nie dotyczy to jednak zacytowanego wyżej wiersza i tysięcy innych wierszy zapełniających setki tomików. Tutaj nie mamy maksimum treści w minimum słów. Mamy w minimum słów maksimum bezsensu. Pojęcia są tak odległe, że metafora nic nie znaczy. „Nie mam nic do powiedzenia, więc napiszę wiersz, którym postaram się umiejętnie ukryć to, że nie mam nic do powiedzenia”. – Taka jest zasada pisania wielu wierszy przez wielu młodych i niemłodych „poetów”, którzy opanowali mechanizm bełkotu, którzy odkryli w sobie dar glosolalii. Przy czym przytłaczająca większość z nich nawet nie potrafi umiejętnie ukryć tego, że nie ma nic do powiedzenia. Zapytany kiedyś przez ucznia, czy piszę wiersze, odpowiedziałem zgodnie z prawdą , że nie, bo nie umiem. Z kolei on zapytany przeze mnie o to samo, odpowiedział, że też nie pisze, ale umie. Tamci samozwańczy poeci, widać, nie mają takiego poczucia humoru i dystansu do samych siebie, jak mój dawny uczeń – i dlatego piszą, drukują, a nawet zdobywają laury na konkursach. Młodzieniec, zamiast przynajmniej łagodnej krytyki (nie należy wszak być zbyt ostrym), otrzymuje nagrodę, więc myśli, że tak trzeba, że tak jest dobrze. A co ma myśleć? Pisz maksymalnie niezrozumiale, wyzwól w sobie potencjał bełkotu, poddaj się bełkotliwemu natchnieniu, zwłaszcza jeśli masz ku temu predyspozycje, specyficzny „talent”, a będziesz otrzymywał laury. Zasada tworzenia metafory sformułowana przez Przybosia doskonale nadaje się do uruchomienia owego mechanizmu bełkotu i zaprzężenia go do wydajnej produkcji. Dlaczego dawniej taka poezja nie powstawała? Dlatego, że nie znany był sposób jej tworzenia. Nie odkryta była jeszcze ta nowa możliwość ludzkiego mózgu. Ci, którzy piszą dzisiaj takie bełkotliwe wiersze, w XIX wieku najprawdopodobniej grzecznie by milczeli i nie zaczerniali papieru. Przyboś i spółka stworzyli narzędzie, któremu miało w zamierzeniu służyć szlachetnym celom, a służy nierzadko innym. Taki los wielu narzędzi.
Jak stwierdził gdzieś Miłosz, pisanie poezji polega na szyfrowaniu, ukrywaniu swej wiedzy. Ukrywa się tę wiedzę w nadziei, że w tym ukryciu, w tym zaszyfrowaniu uda się przemycić nie tylko naszą wiedzę, lecz także i przede wszystkim treści poza te wiedzę wykraczające, zrodzone nie wiadomo z czego, przybyłe nie wiadomo skąd, które same przylgną do tajemnicy utworu i poniosą go w rejony, o jakich się autorowi tylko śniło, albo i nie śniło. Cały trud poezji zmierza nie tylko ku temu, by powiedzieć to, co pomyśli głowa, ale również ku temu, by powiedzieć to, czego głowa nie pomyśli. Poezję tworzy poeta nie sam, lecz razem z całym językiem, jego strukturą, całą tradycja literacką, historyczną. Ale na początku musi być jakaś wiedza osobista, myśl, uczucie, przeżycia, nieraz przemyślenia wielu lat. Nie mówiąc o talencie.
Zniechęcenie człowieka ogarnia, gdy czyta taką bełkotliwą pseudopoezję, której próbkę zaprezentowałem w tym eseiku. Czuje się nią zaczadzony, i czym prędzej sięga w celu szybkiej detoksykacji po kryminały Agaty Christie. Nasuwa mu się przy tym wniosek, że gdyby zebrać wszystkie powieści, opowiadania, nowele – z jednej strony, i wszystkie wiersze – z drugiej strony, i ścisnąć, to więcej poezji wycisnęłoby się z prozy niż z wierszy.